Z racj tego, że nie planowaliśmy upubliczniać naszych wędkarskich wypraw i przygód (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że dla M. stanie się to takie fascynujące!), nie posiadamy zbyt dużej liczby udokumentowanych połowów. Były wyprawy, kiedy przez 8 godzin bombka nawet nie drgnęła, ale byly też dni, kiedy 5 minut po zarzuceniu branie - jedno za drugim. Zapomniałam o tym wcześniej - preferujemy grunt, od czasu do czasu troszkę pospinningujemy (bez efktów póki co...), od spławika dostajemy oczopląsu, żywiec czasami się zdarzył, "martwiec" też. Postanowienie noworoczne mam nadzieję niedługo spełnić, dołączę też do tego fotorelacje z wypraw. I muszę zmobilizować Pana M., żeby w końcu tu coś napisał, bo taki był chętny do blogowej wspólpracy...A na ryby to by chciał jeździć!
A teraz.. wspomnienie letniej nocki!
Od godziny 22 do 6 rano wyciągnęliśmy tylko karpia(55cm)..W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że połakomił się na...wątróbkę drobiową na kotwiczce. Trochę śmiesznie to wyglądało, bo zostawiliśmy wędkę (miał być sum!!) i poszliśmy na drugi zbiornik pobawić się w spinning. Nagle M. usłyszał jakiś hałas, poszedł zobaczyć, co się dzieje i zamiast powiedzieć jak człowiek:
Anka, chodź tu wędka spadła, było mniej więcej coś takiego:
Chodź tu, biegiem, zostaw tą wędkę, coś się złapało! No i trzeba było biec na ratunek porzucając potencjalnego szczupaka na haku...

M. zaczął holować, ale że nie było oporu stwierdził, że jednak nic tam nie siedzi. Ściągnąć trzeba, więc ciągnął. Ale przy brzegu to potencjalne "nic" zamieniło się w całkiem realnego i wcale nie takiego małego karpia. Dobry i karp. Zwinęliśmy manele i przenieśliśmy się na większy zbiornik z nadzieją, że w końcu wyciągniemy jakieś porządne bydle. Nie trudno się domyślić, że do domu wracaliśmy trochę rozczarowani, ale z drugiej strony i szczęśliwi, bo ten wypad na nockę został w końcu sfinalizowany, chyba po miesiącu podejść. Trafiło się jeszcze jedno branie, ale to coś, co tam siedziało najwidoczniej nie miało ochoty na pamiątkowe zdjęcie. Łowiliśmy z pomostu, więc M. udało się podciągnąć rybę pod pomost, ale kiedy tylko znalazła się w krzakach spięła się i wypluła grubiutką rosóweczkę. W sumie teraz, z perspektywy czasu dałabym sobie nawet palec uciąć, że to był spory, ładny szczupak. Ale o tym to możemy sobie już tylko pogdybać. Niestety. Zapamiętaliśmy jeszcze jedną sytuację, kiedy to nawet się trochę przestraszyliśmy. Siedzieliśmy zrezygnowani na brzegu, sciągałam po raz kolejny pusty hak i wyrzuciłam przynętę (wątróbkę) w krzaki. Po chwili z wody wyskoczyło coś ogromnego, rzuciło się na wątróbkę i tyle go widzieliśmy. Myślałam, że to jakiś tutejszy potwór z nibylochness, ale to było chyba tylko (albo aż) wielkie, sptytne sumisko!
I na tym skończyliśmy naszą pierwszą, lipcową nockę (byliśmy jeszcze raz, w sierpniu, ale nawet spodnie narciarskie nie pomogły i uciekliśmy o 3, z wynikiem bezbraniowym - z resztą jak reszta kolegów po kiju ;P) A widok poniżej to rekompensata bezowocnej, ciepłej, lipcowej nocki. Dla takich widoków można i nawet całą noc odganiać się od komarów.
Gdyby chociaż te ryby brały...
A.