live

live

sobota, 4 października 2014

Jak mogłam zapomnieć o...

...szczupaku!
Ale po kolei. To było chyba jeszcze w lipcu, o ile się nie mylę. Złapaliśmy wtedy po karpiu. Później przez długi czas nic się nie działo. Ściągałam wędkę zarzuconą pod drugi brzeg. I stwierdziłam, a co mi tam, ściągnę do połowy, a może na środku jakaś ładna ławica siedzi..;-) Nigdy nie praktykowałam czegoś tak dziwnego, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy poczekałam chwilę, zaczęłam ściągać, a tam....coś było! Haha Pewnie większość z Was wie, jak cieszy się kobita, kiedy kupi sobie nowe buty? Ja cieszyłam się sto razy bardziej! A moja radość była jeszcze większa, kiedy okazało się, że to szczupak! Na haku kukurydza z dendrobeną i do tego wszystkiego szczupak! Śmialiśmy się z M. chyba z pół godziny z mojego szczęścia. Miał równiutko pół kilo maluszek ;-) Ale cieszył bardziej, niż poprzednie karpie ;-)

A wczoraj...


Wyjechaliśmy przed siódmą i chwilę przed ósmą siedzieliśmy już z rozłożonym sprzętem. Do godziny chyba dziesiątej nic się nie działo. Dopiero później zaczęły się brania. Pierwsze zepsułam, M. też. Więc 1:1. Drugie zepsułam, bo szalik wkręcił mi się w kołowrotek kilka obrotów po zacięciu. Pewnie za słabo zacięłam. Trzecie pięknie zacięte, ale w połowie holu ryba się spięła. No trudno. Poszłam na spinning, a może kolejny szczupły wpadnie. I owszem, wpadł. Ale małż. Haha Chyba zamiast królową jesiotra mianuję się królową małży, bo to mój drugi. Pierwszy zamknął się na wątróbce, a tego złapałam za skorupę. Zawsze zastanawialiśmy się, jak takie śmieszne stworzenie się porusza. I już wiemy ;-) Wlaliśmy do wiadra trochę wody z łowiska i włożyliśmy małża. Jakąś godzinę później patrzę, a tam ze skorupy wystaje wielki jęzor. Wzięłam małża, żeby zwrócić mu wolność, a jęzor schował się tak szybko, jak szybko się pojawił ;-)



Po godzinie czternastej...





M. rozmawiał przez telefon i akurat wtedy miał branie. Zaciął. Ale nie wpadł na to, żeby rzucić telefonem i zająć się wędką. Więc hol przypadł mi. (Kłócimy się teraz, czyja to ryba ;p) Z początku nie walczył, szedł gładko. Dopiero przy brzegu zaczął wariować, odleciał ze dwa razy, ale w końcu wyciągnęłam. Sandacza ;-) Pan ze stanowiska obok bacznie się przyglądał i zaproponował, że przyniesie wagę. (Akurat tata tego samego dnia również wybrał się moczyć kija i pozabierał większość sprzętu) 1,5 kilograma i 52cm. (W sumie teraz, to już sama nie wiem, czy miał 52 czy 62, ale  waga się zgadza ;P)
Dzień wcześniej, kiedy pakowaliśmy sprzęty do wozu, mój sąsiad (też wędkarz, siedział tego dnia z tatą na rybach ;D) powiedział, że jak złapiemy sandała, to go chce. No i jak na zawołanie, udało się ;D Jak mu go zawieźliśmy, kiedy jeszcze siedział na rybach, wszystkim im oczy na wierzch wyszły ;D Dzisiaj znów mnie zaczepił na korytarzu, że następnym razem też chce, bo piękny i w ogóle i że chyba następnym razem wybierze się ze mną na ryby ;D

Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze w tym roku posiedzieć na rybach, bo wczoraj musieliśmy się zbierać już o 15 i czuję niedobory. Sobotę mamy wolną, więc kto wie.... ;-)










A.

środa, 1 października 2014

Reaktywacja.

Minęły równo trzy miesiące od ostatniego wpisu. Nie wiem... to chyba przez brak weny i przez zamieszania w życiu. Ale wróciliśmy. W zasadzie, to ja wróciłam, bo szanowny prawie - mąż tylko raz zebrał cztery litery, aby tu coś napisać. Jesteśmy po wakacjach nad morzem, po wycieczkach w góry i po kilku wypadach na ryby. Przez te 3 miesiące byliśmy może z 6 razy moczyć kija, co na nasze normy jest wynikiem zdecydowanie lichym. Gdyby pojawiły się w tym czasie jakieś "poważne" okazy, na pewno umieściłabym relację. A tak..
Najlepiej pamiętam ostatni wypad. Siedzieliśmy chyba 16 godzin na wodą i nic nie wyciągnęłam. Chłopaki mieli chociaż jakieś brania i każdy wyciągnął przynajmniej po jednym karpiu, a ja nic. Pierwsza miałam branie na metodę, ale za późno się zerwałam z krzesła i po braniu. I od tej pory NIC. Siedziałam wściekła jak osa. O godzinie 20 zaczęliśmy się zbierać, dokładniej to panowie się zbierali, pozanosili wszystkie swoje wędki do auta, wszystkie klamoty, a ja siedziałam i pilnowałam kija, bo liczyłam na "rozchodniaka" - ostatnią i pierwszą rybę. Już nawet zaczęli na mnie krzyczeć, żebym się zbierała, bo późno, bo komary, bo głodni i w ogóle. Wykończyłam zanętę i, no cóż, musiałam porzucić swoje marzenia o "takieeeej rybie". Ale tylko do następnego razu ;-)
Właśnie...za dwa dni jedziemy. Mam nadzieję, że nie będzie to ostatni wypad w tym sezonie. Zasadzimy się na szczupaka. Chociaż po tak bezowocnych trzech miesiącach wszystko będzie cieszyć!

Mam nadzieję, że w następnym poście zobaczycie już zdjęcia potworów wodnych ;D A tymczasem, łapcie nasze wakacje w skrócie! ;-)



















PS. Od nowego roku ruszamy z nowym powerem! W styczniu robię kartę i nie ma, że boli!





A.