live

live

piątek, 27 czerwca 2014

Ahoj przygodo!

Z racji tego, że za trzy godziny wstaję na ryby, postanowiłam coś tu napisać (przynajmniej wiem, że nie zaśpię!;P)
Jakiś czas temu, publikując zdjęcie złowionego okazu, dostałam dziwny komentarz. Był on odpowiedzią na kilka wcześniejszych, że fajnie, że coraz więcej kobiet łowi, że fajnie, że chłop babę może zabrać ze sobą na ryby. A brzmiał on mniej więcej tak (nie pamiętam go dokładnie, więc przekazuję jego sens): Bo baby się pchają do męskich zajęć. Był to trochę dłuższy wywód ze strony tego pana, ale to najbardziej zapadło mi w pamięć. Moją odpowiedzią było, że równie dobrze potrafię wyciągnąć rybę, umyć kibel i ugotować obiad, więc nie rozumiem po co od razu takie uszczypliwości. Mogę tylko współczuć kobietom, które trafiają na tak ograniczonych mężczyzn ;D Ale to przecież nie o tym blog.

Jak już wspomniałam wcześniej, za kilka godzin wyruszamy na ryby. Jak to ładnie M. stwierdził, kiedy ostatnio chowaliśmy się przed ulewą w namiocie: WITAJ PRZYGODO haha Postanowiliśmy postawić na coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Jak jeździłam z tatą na ryby, łowiliśmy ciągle na to samo, chyba z przyzwyczajenia i w sumie z efektów, jakie to dawało. Ale nawet sam tata ostatnio stwierdził, że trzeba spróbować czegoś nowego, bo jest chyba ze sto lat za murzynami. I tak testujemy nowości na zmianę z tatą.
Tym razem próbujemy: sztuczną pływającą kukurydzę, kulki kukurydziane i (a)traktor rybny. Póki co nie mogę nic konstruktywnego o tym powiedzieć, bo testy dopiero jutro. Ale...w umywalce i kukurydza i kulki ładnie pływają (zaraz po przyjściu ze sklepu prosto do łazienki haha i sprawdzaliśmy jak to się zachowuje ;D) Kulki roztaczały czerwoną aurę rozpływając się w wodzie. Co do traktora..Modlimy się tylko, żeby nie wylał się gdzieś w aucie.. Jak nigdy nie mieszałam zanęty w rękawiczkach, tak tym razem założę chyba dwie, bo smród na rękach podobno nawet dwa dni się utrzymuje...;D A jak to tak wyjść gdzieś do ludzi i śmierdzieć rybą...;P
Podejrzewam, że pojutrze późnym wieczorem pojawi się recenzja tych właśnie nowości oraz relacja z wyprawy. Planujemy w końcu zabrać się za kręcenie filmów, ale nie mam pojęcia, co zrobić, żeby jakość po przetworzeniu tu, czy też na youtubie nie była tak okropna. Jest tu ktoś, kto mógłby mi pomóc rozwiązać ten problem? ;)


A na dobranoc (żeby nie zapomnieć):



A. ;)

niedziela, 22 czerwca 2014

Na spinning!!

Dzisiaj będzie dużo, bo...JESIOTR!
Ale od początku. Planowany wyjazd, wiadomo, kilka minut po czwartej. Ale, kiedy wstaliśmy po trzeciej, stwierdziliśmy, że za każdym razem, kiedy tak wcześnie wyjeżdżaliśmy, do godziny dziewiątej nic się nie działo, więc wyjechaliśmy o siódmej. Biały, rosówa, dendrobena, wątróbka, Big Carp natural, ciasto domowej roboty (drożdże, cukier, mleko, mąka i białe robaczki) no i spinning. Do godziny piętnastej (chyba, bo czas dziwnie szybko płynął) cisza. Wszędzie. W międzyczasie padało kilka razy, zdążyliśmy rozłożyć namiot, żeby nie zamoczyć sprzętu i jedzenia ( ;D ). Na zmianę chodziliśmy spinningować. Jedno pilnowało wędek, a drugie myślało, że coś złapie na kolorową gumę na końcu plecionki haha No i koło tej piętnastej stwierdziłam, że nic z wyżej wymienionych przynęt i zanęt nie da satysfakcjonującego wyniku połowu. Woblery, kopytka i blachy przypięte do klapki koszuli, wędka w rękę i do boju! Spinningując na drugim zbiorniku widziałam, jak panowie wyciągają dwa spore karpie (Podczas bezrybnego dnia nawet to by nas cieszyło) i miałam wracać do M, żebyśmy się przenieśli. Ale..przecież nie będę nadrabiać takiego kawału drogi dwa razy, więc poszłam dalej - na ten sam bezbraniowy zbiornik, na którym siedzieliśmy poirytowani już tyle godzin. Pierwszy rzut, dwa ruchy kołowrotkiem i JEST! Pierwszy raz (w końcu!) mam coś na spinning! Dobrze, że nie było akurat nikogo obok, bo by się dziwnie patrzył, na babę cieszącą się, jak wariat i gadającą do siebie. No cieszyłam się! Jak cholera! Bo pierwszy spinningowy, bo duży, bo mój! Chwila walki i co widzę? Jesiotra, złapanego za ogon. Drugi ogonowy przyłów. I co? I znów się zepnie i nikt mi nie uwierzy, że na spining i że jesiotr. Puściłam go trochę, ale nie walczył już zbytnio. Dobrze, że brzeg był łagodny i woda płytka, to wlazłam do wody i go wyciągnęłam. Nie wiem, jakim cudem się zaciął i to tak głęboko w ogon, ale udało mi się! Zostawiłam wędkę i szczypce, bo przecież trzeba się pochwalić narzeczonemu. Chłopakom, którzy wyciągnęli te dwa karpie, oczy wyszły na wierzch ;P Z połowy drogi darłam się do M., ale pod wiatr i nic nie słyszał. Jego mina jak zobaczył, z czym do niego idę? Bezcenna ;D Trzy zdjęcia, mierzenie i do wody! Moje 86 centymetrów szczęścia! ;D
Brak maty, bo wszystko pochowane przed deszczem w namiocie. Wróciłam po wędkę rzuconą w krzaki i porzucałam jeszcze w to samo miejsce, bo skoro jesiotr grzał się tam pod wodą to i może szczupak się przypałęta. Ale w końcu stwierdziłam, że wrócę pilnować dobytku, niech M. sobie pospinninguje. Jak to mówią: Głupi ma zawsze szczęście!



Ale to nie koniec rewelacji. Oczywiście nic więcej nie wyciągnęliśmy, ale branie porządne było. M. na wojażach spinningowych, a ja rzucałam w pobliżu. Rzucałam to dobre słowo, bo rzucałam też i wędką, kiedy zobaczyłam rosówkową bombkę w górze i szalejącą wędkę. Nie chcąc popełnić wcześniejszego błędu (czyt. zepsuć brania) zwolniłam hamulec i o dziwo (wcześniejsze brania były chyba udawane, albo znów wszystko wyżerała drobnica) coś zaczęło wyciągać żyłkę. Odjechało kilka metrów i zacinam. Nie wiem, co tam było, ale przy zacięciu wyrwało końcówkę podpórki razem z bombką. Przez jakieś 5 sekund siedziało na haku, a potem cisza..Nie wiem, czy to przez to, że ściągając żyłkę bombka i część podpórki ją plątały przy przelotce, czy przez za mały hak, czy przez moją głupotę..Ale wiem jedno - nie przeżyję tego! Jak M. wrócił i mu to opowiedziałam nie chciał do końca uwierzyć, ale jak zobaczył stan techniczny bombki, chyba wiedział, że jaj sobie nie robiłam. Na domiar złego to była ostatnia rosówa, więc byłam jeszcze bardziej zła. Narzeczony się tylko śmiał, bo chodziłam i przeklinałam pod nosem. Humor poprawił się później, kiedy odkryliśmy nowe metody noszenia kondoma wędkowego i kiedy wracaliśmy obładowani, jak tragarze, z butelką picia w kapturze, wiaderkiem przywiązanym do plecaka i dwoma krzesłami i namiotem na szyi. Nie dziwię się, że przechodzący obok ludzie dziwnie patrzyli ;D
Swoją drogą, nie mogę zrozumieć, jak to jest, że większość wędkarzy, których tam spotkaliśmy, cały ekwipunek zmieściło w plecaku i jednej ręce. Tylko my, jak te woły z połową sprzętu na plecach, z drugą połową w rękach i jeszcze z trzecią, niewiadomego pochodzenia, połową na szyi. Bo przecież wszystko potrzebne.. Dlatego zawsze przedłużam moment zbierania się, bo nie znoszę tego pakować! ;D

To chyba tyle.
Połamania!


PS. Nie wiem, czemu taka okropna jakość filmu!

A.

piątek, 20 czerwca 2014

Cisza...i...małża?!

Czasu oraz chęci, aby tu zaglądać nie było. Ale w końcu się zmobilizowałam, bo zaległości są, a kolejna wyprawa za pasem! Siódmy czerwca, tradycyjnie wyjazd po czwartej, rytuał ten sam ;-) Jedyna różnica taka, że mieliśmy 6 wędek ;-) Nawet jakbyśmy mieli i 20, to pewnie wynik byłby taki sam... Mgła utrzymywała się chyba do południa, dosłownie nic nie było widać. Dzień wcześniej spóźniliśmy się jakieś 15 minut po karasie..więc stwierdziłam, że trzeba spakować i bat, może akurat szczupły się znów połakomi. I gdyby nie ten bat, dzień zaliczylibyśmy do bezrybnych. Ale czy dwie pięciocentymetrowe płotki się liczą?

Trzy kije na grunt, bat, żywcówka i leżący w trawie spinning (coś nam opornie idzie to spinningowanie). Na gruncie to, co zawsze, jeden na wątróbkę. Gruntówki dwa razy prawie spadły z podpórek, ale to by było na tyle. Żadnego porządnego i wartego uwagi brania. Wątróbka tak, jak poprzednio, obgryzana przez drobnicę. Próbowałam nawet na moje ulubione kabanosy ;P Skoro mi smakują, to czemu ryby miałyby się nie połakomić. Ale nic z tego. Zrezygnowana rozłożyłam bata, na którego M. złowił te nieszczęsne płocie z przeznaczeniem na przynętę. Ten dzień był chyba odgórnie nazwany bezowocnym, bo przy którymś z kolei rzucie żywcem, urwałam zestaw. Dobrze, że wiater (po krakowsku oczywiście! ;D) wiał do brzegu, to chociaż uratowaliśmy spławik. 
Ale...Złowiliśmy małża!(małże?) Na wątróbkę. Kij nieruszany stał chyba z pół godziny, po czym M. wyciąga, a tam małż. Zamknął się na wątróbce. Jak opowiedziałam o tym tacie, powiedział, że trzeba było zrobić zdjęcie i do magazynu wędkarskiego wysłać jako ciekawostkę ;D Ludzie żółwie wyciągają, a my się małżem mamy chwalić? 
I to by było na tyle z tamtego dnia. Nawet bezowocny dzień na rybach, to dobry dzień! Nigdzie chyba nie ma takiego spokoju i nie można tak się odstresować, jak przy kiju ;-) (Nie mówię tu o odpoczywaniu, bo na rybach się odpocząć nie da. Zawsze wracamy tak zmęczeni, jakbyśmy cały dzień w kamieniołomie przepracowali i zasypiamy z kurami ;D)
Ostatnio czasu nie było, ale szanowny niby mąż w niedzielę zaczyna urlop, dlatego też świętujemy tydzień wolnego na rybach! 
Będziemy polować na lina, dlatego też będę robić jutro ciasto drożdżowo - robaczkowe ;-) Jak wrócimy, zdamy relację, jak się sprawuje ;)



Połamania! 









A.