Dzisiaj będzie dużo, bo...JESIOTR!
Ale od początku. Planowany wyjazd, wiadomo, kilka minut po czwartej. Ale, kiedy wstaliśmy po trzeciej, stwierdziliśmy, że za każdym razem, kiedy tak wcześnie wyjeżdżaliśmy, do godziny dziewiątej nic się nie działo, więc wyjechaliśmy o siódmej. Biały, rosówa, dendrobena, wątróbka, Big Carp natural, ciasto domowej roboty (drożdże, cukier, mleko, mąka i białe robaczki) no i spinning. Do godziny piętnastej (chyba, bo czas dziwnie szybko płynął) cisza. Wszędzie. W międzyczasie padało kilka razy, zdążyliśmy rozłożyć namiot, żeby nie zamoczyć sprzętu i jedzenia ( ;D ). Na zmianę chodziliśmy spinningować. Jedno pilnowało wędek, a drugie myślało, że coś złapie na kolorową gumę na końcu plecionki haha No i koło tej piętnastej stwierdziłam, że nic z wyżej wymienionych przynęt i zanęt nie da satysfakcjonującego wyniku połowu. Woblery, kopytka i blachy przypięte do klapki koszuli, wędka w rękę i do boju! Spinningując na drugim zbiorniku widziałam, jak panowie wyciągają dwa spore karpie (Podczas bezrybnego dnia nawet to by nas cieszyło) i miałam wracać do M, żebyśmy się przenieśli. Ale..przecież nie będę nadrabiać takiego kawału drogi dwa razy, więc poszłam dalej - na ten sam bezbraniowy zbiornik, na którym siedzieliśmy poirytowani już tyle godzin. Pierwszy rzut, dwa ruchy kołowrotkiem i JEST! Pierwszy raz (w końcu!) mam coś na spinning! Dobrze, że nie było akurat nikogo obok, bo by się dziwnie patrzył, na babę cieszącą się, jak wariat i gadającą do siebie. No cieszyłam się! Jak cholera! Bo pierwszy spinningowy, bo duży, bo mój! Chwila walki i co widzę? Jesiotra, złapanego za ogon. Drugi ogonowy przyłów. I co? I znów się zepnie i nikt mi nie uwierzy, że na spining i że jesiotr. Puściłam go trochę, ale nie walczył już zbytnio. Dobrze, że brzeg był łagodny i woda płytka, to wlazłam do wody i go wyciągnęłam. Nie wiem, jakim cudem się zaciął i to tak głęboko w ogon, ale udało mi się! Zostawiłam wędkę i szczypce, bo przecież trzeba się pochwalić narzeczonemu. Chłopakom, którzy wyciągnęli te dwa karpie, oczy wyszły na wierzch ;P Z połowy drogi darłam się do M., ale pod wiatr i nic nie słyszał. Jego mina jak zobaczył, z czym do niego idę? Bezcenna ;D Trzy zdjęcia, mierzenie i do wody! Moje 86 centymetrów szczęścia! ;D
Brak maty, bo wszystko pochowane przed deszczem w namiocie. Wróciłam po wędkę rzuconą w krzaki i porzucałam jeszcze w to samo miejsce, bo skoro jesiotr grzał się tam pod wodą to i może szczupak się przypałęta. Ale w końcu stwierdziłam, że wrócę pilnować dobytku, niech M. sobie pospinninguje. Jak to mówią: Głupi ma zawsze szczęście!

Ale to nie koniec rewelacji. Oczywiście nic więcej nie wyciągnęliśmy, ale branie porządne było. M. na wojażach spinningowych, a ja rzucałam w pobliżu. Rzucałam to dobre słowo, bo rzucałam też i wędką, kiedy zobaczyłam rosówkową bombkę w górze i szalejącą wędkę. Nie chcąc popełnić wcześniejszego błędu (czyt. zepsuć brania) zwolniłam hamulec i o dziwo (wcześniejsze brania były chyba udawane, albo znów wszystko wyżerała drobnica) coś zaczęło wyciągać żyłkę. Odjechało kilka metrów i zacinam. Nie wiem, co tam było, ale przy zacięciu wyrwało końcówkę podpórki razem z bombką. Przez jakieś 5 sekund siedziało na haku, a potem cisza..Nie wiem, czy to przez to, że ściągając żyłkę bombka i część podpórki ją plątały przy przelotce, czy przez za mały hak, czy przez moją głupotę..Ale wiem jedno - nie przeżyję tego! Jak M. wrócił i mu to opowiedziałam nie chciał do końca uwierzyć, ale jak zobaczył stan techniczny bombki, chyba wiedział, że jaj sobie nie robiłam. Na domiar złego to była ostatnia rosówa, więc byłam jeszcze bardziej zła. Narzeczony się tylko śmiał, bo chodziłam i przeklinałam pod nosem. Humor poprawił się później, kiedy odkryliśmy nowe metody noszenia kondoma wędkowego i kiedy wracaliśmy obładowani, jak tragarze, z butelką picia w kapturze, wiaderkiem przywiązanym do plecaka i dwoma krzesłami i namiotem na szyi. Nie dziwię się, że przechodzący obok ludzie dziwnie patrzyli ;D
Swoją drogą, nie mogę zrozumieć, jak to jest, że większość wędkarzy, których tam spotkaliśmy, cały ekwipunek zmieściło w plecaku i jednej ręce. Tylko my, jak te woły z połową sprzętu na plecach, z drugą połową w rękach i jeszcze z trzecią, niewiadomego pochodzenia, połową na szyi. Bo przecież wszystko potrzebne.. Dlatego zawsze przedłużam moment zbierania się, bo nie znoszę tego pakować! ;D
To chyba tyle.
Połamania!
PS. Nie wiem, czemu taka okropna jakość filmu!
A.