Jak stwierdziliśmy zgodnie w trójkę: "Kiedy ktoś wyciąga rybę, tylko jedna osoba się cieszy, a kiedy ten ktoś zepsuje branie, cieszą się dwie osoby" Haha Rywalizacja być musi. A tak całkiem serio, to się cieszyliśmy, bo w końcu coś zaczęło się dziać. Jakiś czas później M. musiał jechać do sklepu po żarełko i fajki (nie wiem, jak to się dzieje, że na rybach jaramy jak smoki - emocje jak przy zbieraniu jagód ;D) Jak tylko odszedł kilkanaście metrów i już nie widział, co dzieje się z jego wędką - branie. Zarzucałam swoje, więc Przemek zacinał. I wyciągnął.
M. wrócił z dobrym humorem, ale szybko mu go zepsuliśmy ;D Bo na jego wędkę i większe od poprzedniego i w ogóle. A ja? A ja miałam zły humor. Bo u mnie cisza. Nawet jedzonko nie przyniosło uśmiechu na twarzy. (A oni mówią, że jak mam zły humor, to trzeba mi dać jeść i od razu jestem nie do poznania ;P). Ale doczekałam się! Ha ha! Na haku rosówka z kukurydzą. Bombka w górze! Dobrze, że nie zepsułam brania, bo chyba nawet tabliczka czekolady by mi tego nie wynagrodziła! Pobiłam życiówkę o 3 centymetry. M. nazwał mnie królową jesiotra haha
Ja i moje 90 cm wpisane w prywatnym kalendarzu połowów ;D A potem cisza. Zużyliśmy trzy kg zanęty, trzy paczki rosów, dwie białego - zapasy się kończą, mija godzina siedemnasta a coś zaczyna się dziać! Pływająca kukurydza póki co się nie sprawdziła (jedno puknięcie przez cały dzień), atraktor rybny tylko śmierdział, ale nie zauważyłam, żeby to własnie na zanętę z jego udziałem były brania. Mieliśmy trzy wiaderka, w każdym inny smak i tak na zmianę testowaliśmy.
Jak wspomniałam wcześniej, po siedemnastej zaczęło się coś dziać.
Przemek miał porządne branie, zaciął przy pierwszym podskoczeniu bombki, ale po kilku sekundach się spięło... a dokładniej poszło z całym zestawem ;D A było to coś dużego, bo jego dość twarda szczytówa się porządnie ugięła. Chyba każdy wie, jak zachowuje się w takim wypadku każdy wędkarz Polak...haha A że skończyły się robaki i zanęta wysłaliśmy Przemka po dostawę, a my czailiśmy się na jego miejscu haha Wrócił i wyciągnął jeszcze dwie zdobycze, na białego bodajże.
A my przerzuciliśmy się na rosówy, bo miały branie! Oszczędzaliśmy, dlatego kroiłam rosówy na pół i na hak. M. też miał branie i to dość mocne. Niestety zbyt bardzo popuszczony hamulec i przy zacinaniu były tego efekty. Co dziwne, coś siedziało i to całkiem spore, bo nie mógł uciągnąć. Rezultat końcowy? Spięcie i wku..rzenie ;-) Nie wiem, czy zbyt mały hak, czy przez ten hamulec, ale to było na tyle tego dnia. Rzucaliśmy potem z M. tymi rosówami w to samo miejsce, bombki co chwilę skakały, ale już nic nie udało się nam ciągnąć.
Spędziliśmy 16 godzin na moczeniu kija, zaczęliśmy się zbierać dopiero po dwudziestej. Przeszło nam przez myśl, żeby jechać po zakupy i zostać na nockę, ale byliśmy zdecydowanie za bardzo wymęczeni słońcem.
Teraz chyba pora na nockę!
Posłuchajcie hymnu! ;D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz