Drugi maja. Pobudka przed 4. Wyjazd 4.30. Na miejscu przed 5. Rozkładamy sprzęt - w sumie zostawiłam to chłopakom, bo sama pobiegłam spinningować. Obrotówki, gumy, niegumy...efekt? Półgodzinne męczenie z zaczepem, a M złowił całkiem spory konar ;-) Ale zacznijmy od początku. Jak wspomniałam, porwałam spinning i poszłam w "rybne tango". Gruntówkę zostawiłam Przemkowi. Wyobraźcie sobie, jak skoczyło mi ciśnienie, kiedy byłam kilka metrów dalej, a on ciągnął rybę. Leszcza. No ale dobra, przecież też w końcu coś złowię. Nie było już tak kolorowo, kiedy na moją wędkę wyciągnął...SANDACZA. Wtedy ciśnienie podskoczyło nie tylko mi, ale też narzeczonemu. Jakim prawem on, a nie my?!?! Sandacz wziął na białego i kukurydzę. Jak zadzwoniłam do taty, żeby się pochwalić, sam był zdziwiony, na co wziął. Obie wzięły przed godziną 9. Później zaczęło tak wiać, że nie wiedzieliśmy, gdzie się schować. Ale i ja miałam tego dnia szczęście. Tylko biedny Mateusz smutny, bo nic nie wyciągnął. Przeżyłam wczoraj swój pierwszy raz, bo złowiłam WĘGORZA. Byłam dumna, mimo, że to chyba najbardziej obślizgła ryba świata. Uwieczniony na zdjęciu, dopisany do listy złowionych gatunków ryb w kalendarzu. Teraz pozostało mi tylko odfajkowywać kolejne ;-) Dalej czekam na szczupaka i tego nie odpuszczę. Może być mały, ale być musi! ;-)
Z racji tego, że mamy jeszcze niedzielę wolną, namówiłam Mateusza, żeby był jutro gotowy o 4.30 ;DD Kolejna wyprawa przed nami. Zaopatrzeni, zwarci i gotowi ruszamy jutro rano na podbój.
A w związku z tym, że M wczoraj nic nie złowił, poświęciłam się i mianowałam się jego własnym leszczem ;-)
 |
Nie przeżyję tego sandacza..;D |
A.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz