live

live

sobota, 4 października 2014

Jak mogłam zapomnieć o...

...szczupaku!
Ale po kolei. To było chyba jeszcze w lipcu, o ile się nie mylę. Złapaliśmy wtedy po karpiu. Później przez długi czas nic się nie działo. Ściągałam wędkę zarzuconą pod drugi brzeg. I stwierdziłam, a co mi tam, ściągnę do połowy, a może na środku jakaś ładna ławica siedzi..;-) Nigdy nie praktykowałam czegoś tak dziwnego, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy poczekałam chwilę, zaczęłam ściągać, a tam....coś było! Haha Pewnie większość z Was wie, jak cieszy się kobita, kiedy kupi sobie nowe buty? Ja cieszyłam się sto razy bardziej! A moja radość była jeszcze większa, kiedy okazało się, że to szczupak! Na haku kukurydza z dendrobeną i do tego wszystkiego szczupak! Śmialiśmy się z M. chyba z pół godziny z mojego szczęścia. Miał równiutko pół kilo maluszek ;-) Ale cieszył bardziej, niż poprzednie karpie ;-)

A wczoraj...


Wyjechaliśmy przed siódmą i chwilę przed ósmą siedzieliśmy już z rozłożonym sprzętem. Do godziny chyba dziesiątej nic się nie działo. Dopiero później zaczęły się brania. Pierwsze zepsułam, M. też. Więc 1:1. Drugie zepsułam, bo szalik wkręcił mi się w kołowrotek kilka obrotów po zacięciu. Pewnie za słabo zacięłam. Trzecie pięknie zacięte, ale w połowie holu ryba się spięła. No trudno. Poszłam na spinning, a może kolejny szczupły wpadnie. I owszem, wpadł. Ale małż. Haha Chyba zamiast królową jesiotra mianuję się królową małży, bo to mój drugi. Pierwszy zamknął się na wątróbce, a tego złapałam za skorupę. Zawsze zastanawialiśmy się, jak takie śmieszne stworzenie się porusza. I już wiemy ;-) Wlaliśmy do wiadra trochę wody z łowiska i włożyliśmy małża. Jakąś godzinę później patrzę, a tam ze skorupy wystaje wielki jęzor. Wzięłam małża, żeby zwrócić mu wolność, a jęzor schował się tak szybko, jak szybko się pojawił ;-)



Po godzinie czternastej...





M. rozmawiał przez telefon i akurat wtedy miał branie. Zaciął. Ale nie wpadł na to, żeby rzucić telefonem i zająć się wędką. Więc hol przypadł mi. (Kłócimy się teraz, czyja to ryba ;p) Z początku nie walczył, szedł gładko. Dopiero przy brzegu zaczął wariować, odleciał ze dwa razy, ale w końcu wyciągnęłam. Sandacza ;-) Pan ze stanowiska obok bacznie się przyglądał i zaproponował, że przyniesie wagę. (Akurat tata tego samego dnia również wybrał się moczyć kija i pozabierał większość sprzętu) 1,5 kilograma i 52cm. (W sumie teraz, to już sama nie wiem, czy miał 52 czy 62, ale  waga się zgadza ;P)
Dzień wcześniej, kiedy pakowaliśmy sprzęty do wozu, mój sąsiad (też wędkarz, siedział tego dnia z tatą na rybach ;D) powiedział, że jak złapiemy sandała, to go chce. No i jak na zawołanie, udało się ;D Jak mu go zawieźliśmy, kiedy jeszcze siedział na rybach, wszystkim im oczy na wierzch wyszły ;D Dzisiaj znów mnie zaczepił na korytarzu, że następnym razem też chce, bo piękny i w ogóle i że chyba następnym razem wybierze się ze mną na ryby ;D

Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze w tym roku posiedzieć na rybach, bo wczoraj musieliśmy się zbierać już o 15 i czuję niedobory. Sobotę mamy wolną, więc kto wie.... ;-)










A.

środa, 1 października 2014

Reaktywacja.

Minęły równo trzy miesiące od ostatniego wpisu. Nie wiem... to chyba przez brak weny i przez zamieszania w życiu. Ale wróciliśmy. W zasadzie, to ja wróciłam, bo szanowny prawie - mąż tylko raz zebrał cztery litery, aby tu coś napisać. Jesteśmy po wakacjach nad morzem, po wycieczkach w góry i po kilku wypadach na ryby. Przez te 3 miesiące byliśmy może z 6 razy moczyć kija, co na nasze normy jest wynikiem zdecydowanie lichym. Gdyby pojawiły się w tym czasie jakieś "poważne" okazy, na pewno umieściłabym relację. A tak..
Najlepiej pamiętam ostatni wypad. Siedzieliśmy chyba 16 godzin na wodą i nic nie wyciągnęłam. Chłopaki mieli chociaż jakieś brania i każdy wyciągnął przynajmniej po jednym karpiu, a ja nic. Pierwsza miałam branie na metodę, ale za późno się zerwałam z krzesła i po braniu. I od tej pory NIC. Siedziałam wściekła jak osa. O godzinie 20 zaczęliśmy się zbierać, dokładniej to panowie się zbierali, pozanosili wszystkie swoje wędki do auta, wszystkie klamoty, a ja siedziałam i pilnowałam kija, bo liczyłam na "rozchodniaka" - ostatnią i pierwszą rybę. Już nawet zaczęli na mnie krzyczeć, żebym się zbierała, bo późno, bo komary, bo głodni i w ogóle. Wykończyłam zanętę i, no cóż, musiałam porzucić swoje marzenia o "takieeeej rybie". Ale tylko do następnego razu ;-)
Właśnie...za dwa dni jedziemy. Mam nadzieję, że nie będzie to ostatni wypad w tym sezonie. Zasadzimy się na szczupaka. Chociaż po tak bezowocnych trzech miesiącach wszystko będzie cieszyć!

Mam nadzieję, że w następnym poście zobaczycie już zdjęcia potworów wodnych ;D A tymczasem, łapcie nasze wakacje w skrócie! ;-)



















PS. Od nowego roku ruszamy z nowym powerem! W styczniu robię kartę i nie ma, że boli!





A.

wtorek, 1 lipca 2014

Po siedemnastej.

Wczesna pobudka, zajęcie dobrego miejsca, wysłuchanie opowieści o sumie łamiącym trzy wędki. Tak zaczęliśmy dzień. Do godziny 14 NIC się nie działo. Od piątej rano przez tyle godzin cisza. Na pierwszy ogień leszcz wyciągnięty przez M.

Jak stwierdziliśmy zgodnie w trójkę: "Kiedy ktoś wyciąga rybę, tylko jedna osoba się cieszy, a kiedy ten ktoś zepsuje branie, cieszą się dwie osoby" Haha Rywalizacja być musi. A tak całkiem serio, to się cieszyliśmy, bo w końcu coś zaczęło się dziać. Jakiś czas później M. musiał jechać do sklepu po żarełko i fajki (nie wiem, jak to się dzieje, że na rybach jaramy jak smoki - emocje jak przy zbieraniu jagód ;D) Jak tylko odszedł kilkanaście metrów i już nie widział, co dzieje się z jego wędką - branie. Zarzucałam swoje, więc Przemek zacinał. I wyciągnął.

M. wrócił z dobrym humorem, ale szybko mu go zepsuliśmy ;D Bo na jego wędkę i większe od poprzedniego i w ogóle. A ja? A ja miałam zły humor. Bo u mnie cisza. Nawet jedzonko nie przyniosło uśmiechu na twarzy. (A oni mówią, że jak mam zły humor, to trzeba mi dać jeść i od razu jestem nie do poznania ;P). Ale doczekałam się! Ha ha! Na haku rosówka z kukurydzą. Bombka w górze! Dobrze, że nie zepsułam brania, bo chyba nawet tabliczka czekolady by mi tego nie wynagrodziła! Pobiłam życiówkę o 3 centymetry. M. nazwał mnie królową jesiotra haha


 Ja i moje 90 cm wpisane w prywatnym kalendarzu połowów ;D A potem cisza. Zużyliśmy trzy kg zanęty, trzy paczki rosów, dwie białego - zapasy się kończą, mija godzina siedemnasta a coś zaczyna się dziać! Pływająca kukurydza póki co się nie sprawdziła (jedno puknięcie przez cały dzień), atraktor rybny tylko śmierdział, ale nie zauważyłam, żeby to własnie na zanętę z jego udziałem były brania. Mieliśmy trzy wiaderka, w każdym inny smak i tak na zmianę testowaliśmy.
Jak wspomniałam wcześniej, po siedemnastej zaczęło się coś dziać.
Przemek miał porządne branie, zaciął przy pierwszym podskoczeniu bombki, ale po kilku sekundach się spięło... a dokładniej poszło z całym zestawem ;D A było to coś dużego, bo jego dość twarda szczytówa się porządnie ugięła. Chyba każdy wie, jak zachowuje się w takim wypadku każdy wędkarz Polak...haha A że skończyły się robaki i zanęta wysłaliśmy Przemka po dostawę, a my czailiśmy się na jego miejscu haha Wrócił i wyciągnął jeszcze dwie zdobycze, na białego bodajże.





A my przerzuciliśmy się na rosówy, bo miały branie! Oszczędzaliśmy, dlatego kroiłam rosówy na pół i na hak. M. też miał branie i to dość mocne. Niestety zbyt bardzo popuszczony hamulec i przy zacinaniu były tego efekty. Co dziwne, coś siedziało i to całkiem spore, bo nie mógł uciągnąć. Rezultat końcowy? Spięcie i wku..rzenie ;-) Nie wiem, czy zbyt mały hak, czy przez ten hamulec, ale to było na tyle tego dnia. Rzucaliśmy potem z M. tymi rosówami w to samo miejsce, bombki co chwilę skakały, ale już nic nie udało się nam ciągnąć.
Spędziliśmy 16 godzin na moczeniu kija, zaczęliśmy się zbierać dopiero po dwudziestej. Przeszło nam przez myśl, żeby jechać po zakupy i zostać na nockę, ale byliśmy zdecydowanie za bardzo wymęczeni słońcem.

Teraz chyba pora na nockę!

Posłuchajcie hymnu! ;D




MIERZ DOKŁADNIE I SIĘ NIE POMYL!!






A.

piątek, 27 czerwca 2014

Ahoj przygodo!

Z racji tego, że za trzy godziny wstaję na ryby, postanowiłam coś tu napisać (przynajmniej wiem, że nie zaśpię!;P)
Jakiś czas temu, publikując zdjęcie złowionego okazu, dostałam dziwny komentarz. Był on odpowiedzią na kilka wcześniejszych, że fajnie, że coraz więcej kobiet łowi, że fajnie, że chłop babę może zabrać ze sobą na ryby. A brzmiał on mniej więcej tak (nie pamiętam go dokładnie, więc przekazuję jego sens): Bo baby się pchają do męskich zajęć. Był to trochę dłuższy wywód ze strony tego pana, ale to najbardziej zapadło mi w pamięć. Moją odpowiedzią było, że równie dobrze potrafię wyciągnąć rybę, umyć kibel i ugotować obiad, więc nie rozumiem po co od razu takie uszczypliwości. Mogę tylko współczuć kobietom, które trafiają na tak ograniczonych mężczyzn ;D Ale to przecież nie o tym blog.

Jak już wspomniałam wcześniej, za kilka godzin wyruszamy na ryby. Jak to ładnie M. stwierdził, kiedy ostatnio chowaliśmy się przed ulewą w namiocie: WITAJ PRZYGODO haha Postanowiliśmy postawić na coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Jak jeździłam z tatą na ryby, łowiliśmy ciągle na to samo, chyba z przyzwyczajenia i w sumie z efektów, jakie to dawało. Ale nawet sam tata ostatnio stwierdził, że trzeba spróbować czegoś nowego, bo jest chyba ze sto lat za murzynami. I tak testujemy nowości na zmianę z tatą.
Tym razem próbujemy: sztuczną pływającą kukurydzę, kulki kukurydziane i (a)traktor rybny. Póki co nie mogę nic konstruktywnego o tym powiedzieć, bo testy dopiero jutro. Ale...w umywalce i kukurydza i kulki ładnie pływają (zaraz po przyjściu ze sklepu prosto do łazienki haha i sprawdzaliśmy jak to się zachowuje ;D) Kulki roztaczały czerwoną aurę rozpływając się w wodzie. Co do traktora..Modlimy się tylko, żeby nie wylał się gdzieś w aucie.. Jak nigdy nie mieszałam zanęty w rękawiczkach, tak tym razem założę chyba dwie, bo smród na rękach podobno nawet dwa dni się utrzymuje...;D A jak to tak wyjść gdzieś do ludzi i śmierdzieć rybą...;P
Podejrzewam, że pojutrze późnym wieczorem pojawi się recenzja tych właśnie nowości oraz relacja z wyprawy. Planujemy w końcu zabrać się za kręcenie filmów, ale nie mam pojęcia, co zrobić, żeby jakość po przetworzeniu tu, czy też na youtubie nie była tak okropna. Jest tu ktoś, kto mógłby mi pomóc rozwiązać ten problem? ;)


A na dobranoc (żeby nie zapomnieć):



A. ;)

niedziela, 22 czerwca 2014

Na spinning!!

Dzisiaj będzie dużo, bo...JESIOTR!
Ale od początku. Planowany wyjazd, wiadomo, kilka minut po czwartej. Ale, kiedy wstaliśmy po trzeciej, stwierdziliśmy, że za każdym razem, kiedy tak wcześnie wyjeżdżaliśmy, do godziny dziewiątej nic się nie działo, więc wyjechaliśmy o siódmej. Biały, rosówa, dendrobena, wątróbka, Big Carp natural, ciasto domowej roboty (drożdże, cukier, mleko, mąka i białe robaczki) no i spinning. Do godziny piętnastej (chyba, bo czas dziwnie szybko płynął) cisza. Wszędzie. W międzyczasie padało kilka razy, zdążyliśmy rozłożyć namiot, żeby nie zamoczyć sprzętu i jedzenia ( ;D ). Na zmianę chodziliśmy spinningować. Jedno pilnowało wędek, a drugie myślało, że coś złapie na kolorową gumę na końcu plecionki haha No i koło tej piętnastej stwierdziłam, że nic z wyżej wymienionych przynęt i zanęt nie da satysfakcjonującego wyniku połowu. Woblery, kopytka i blachy przypięte do klapki koszuli, wędka w rękę i do boju! Spinningując na drugim zbiorniku widziałam, jak panowie wyciągają dwa spore karpie (Podczas bezrybnego dnia nawet to by nas cieszyło) i miałam wracać do M, żebyśmy się przenieśli. Ale..przecież nie będę nadrabiać takiego kawału drogi dwa razy, więc poszłam dalej - na ten sam bezbraniowy zbiornik, na którym siedzieliśmy poirytowani już tyle godzin. Pierwszy rzut, dwa ruchy kołowrotkiem i JEST! Pierwszy raz (w końcu!) mam coś na spinning! Dobrze, że nie było akurat nikogo obok, bo by się dziwnie patrzył, na babę cieszącą się, jak wariat i gadającą do siebie. No cieszyłam się! Jak cholera! Bo pierwszy spinningowy, bo duży, bo mój! Chwila walki i co widzę? Jesiotra, złapanego za ogon. Drugi ogonowy przyłów. I co? I znów się zepnie i nikt mi nie uwierzy, że na spining i że jesiotr. Puściłam go trochę, ale nie walczył już zbytnio. Dobrze, że brzeg był łagodny i woda płytka, to wlazłam do wody i go wyciągnęłam. Nie wiem, jakim cudem się zaciął i to tak głęboko w ogon, ale udało mi się! Zostawiłam wędkę i szczypce, bo przecież trzeba się pochwalić narzeczonemu. Chłopakom, którzy wyciągnęli te dwa karpie, oczy wyszły na wierzch ;P Z połowy drogi darłam się do M., ale pod wiatr i nic nie słyszał. Jego mina jak zobaczył, z czym do niego idę? Bezcenna ;D Trzy zdjęcia, mierzenie i do wody! Moje 86 centymetrów szczęścia! ;D
Brak maty, bo wszystko pochowane przed deszczem w namiocie. Wróciłam po wędkę rzuconą w krzaki i porzucałam jeszcze w to samo miejsce, bo skoro jesiotr grzał się tam pod wodą to i może szczupak się przypałęta. Ale w końcu stwierdziłam, że wrócę pilnować dobytku, niech M. sobie pospinninguje. Jak to mówią: Głupi ma zawsze szczęście!



Ale to nie koniec rewelacji. Oczywiście nic więcej nie wyciągnęliśmy, ale branie porządne było. M. na wojażach spinningowych, a ja rzucałam w pobliżu. Rzucałam to dobre słowo, bo rzucałam też i wędką, kiedy zobaczyłam rosówkową bombkę w górze i szalejącą wędkę. Nie chcąc popełnić wcześniejszego błędu (czyt. zepsuć brania) zwolniłam hamulec i o dziwo (wcześniejsze brania były chyba udawane, albo znów wszystko wyżerała drobnica) coś zaczęło wyciągać żyłkę. Odjechało kilka metrów i zacinam. Nie wiem, co tam było, ale przy zacięciu wyrwało końcówkę podpórki razem z bombką. Przez jakieś 5 sekund siedziało na haku, a potem cisza..Nie wiem, czy to przez to, że ściągając żyłkę bombka i część podpórki ją plątały przy przelotce, czy przez za mały hak, czy przez moją głupotę..Ale wiem jedno - nie przeżyję tego! Jak M. wrócił i mu to opowiedziałam nie chciał do końca uwierzyć, ale jak zobaczył stan techniczny bombki, chyba wiedział, że jaj sobie nie robiłam. Na domiar złego to była ostatnia rosówa, więc byłam jeszcze bardziej zła. Narzeczony się tylko śmiał, bo chodziłam i przeklinałam pod nosem. Humor poprawił się później, kiedy odkryliśmy nowe metody noszenia kondoma wędkowego i kiedy wracaliśmy obładowani, jak tragarze, z butelką picia w kapturze, wiaderkiem przywiązanym do plecaka i dwoma krzesłami i namiotem na szyi. Nie dziwię się, że przechodzący obok ludzie dziwnie patrzyli ;D
Swoją drogą, nie mogę zrozumieć, jak to jest, że większość wędkarzy, których tam spotkaliśmy, cały ekwipunek zmieściło w plecaku i jednej ręce. Tylko my, jak te woły z połową sprzętu na plecach, z drugą połową w rękach i jeszcze z trzecią, niewiadomego pochodzenia, połową na szyi. Bo przecież wszystko potrzebne.. Dlatego zawsze przedłużam moment zbierania się, bo nie znoszę tego pakować! ;D

To chyba tyle.
Połamania!


PS. Nie wiem, czemu taka okropna jakość filmu!

A.

piątek, 20 czerwca 2014

Cisza...i...małża?!

Czasu oraz chęci, aby tu zaglądać nie było. Ale w końcu się zmobilizowałam, bo zaległości są, a kolejna wyprawa za pasem! Siódmy czerwca, tradycyjnie wyjazd po czwartej, rytuał ten sam ;-) Jedyna różnica taka, że mieliśmy 6 wędek ;-) Nawet jakbyśmy mieli i 20, to pewnie wynik byłby taki sam... Mgła utrzymywała się chyba do południa, dosłownie nic nie było widać. Dzień wcześniej spóźniliśmy się jakieś 15 minut po karasie..więc stwierdziłam, że trzeba spakować i bat, może akurat szczupły się znów połakomi. I gdyby nie ten bat, dzień zaliczylibyśmy do bezrybnych. Ale czy dwie pięciocentymetrowe płotki się liczą?

Trzy kije na grunt, bat, żywcówka i leżący w trawie spinning (coś nam opornie idzie to spinningowanie). Na gruncie to, co zawsze, jeden na wątróbkę. Gruntówki dwa razy prawie spadły z podpórek, ale to by było na tyle. Żadnego porządnego i wartego uwagi brania. Wątróbka tak, jak poprzednio, obgryzana przez drobnicę. Próbowałam nawet na moje ulubione kabanosy ;P Skoro mi smakują, to czemu ryby miałyby się nie połakomić. Ale nic z tego. Zrezygnowana rozłożyłam bata, na którego M. złowił te nieszczęsne płocie z przeznaczeniem na przynętę. Ten dzień był chyba odgórnie nazwany bezowocnym, bo przy którymś z kolei rzucie żywcem, urwałam zestaw. Dobrze, że wiater (po krakowsku oczywiście! ;D) wiał do brzegu, to chociaż uratowaliśmy spławik. 
Ale...Złowiliśmy małża!(małże?) Na wątróbkę. Kij nieruszany stał chyba z pół godziny, po czym M. wyciąga, a tam małż. Zamknął się na wątróbce. Jak opowiedziałam o tym tacie, powiedział, że trzeba było zrobić zdjęcie i do magazynu wędkarskiego wysłać jako ciekawostkę ;D Ludzie żółwie wyciągają, a my się małżem mamy chwalić? 
I to by było na tyle z tamtego dnia. Nawet bezowocny dzień na rybach, to dobry dzień! Nigdzie chyba nie ma takiego spokoju i nie można tak się odstresować, jak przy kiju ;-) (Nie mówię tu o odpoczywaniu, bo na rybach się odpocząć nie da. Zawsze wracamy tak zmęczeni, jakbyśmy cały dzień w kamieniołomie przepracowali i zasypiamy z kurami ;D)
Ostatnio czasu nie było, ale szanowny niby mąż w niedzielę zaczyna urlop, dlatego też świętujemy tydzień wolnego na rybach! 
Będziemy polować na lina, dlatego też będę robić jutro ciasto drożdżowo - robaczkowe ;-) Jak wrócimy, zdamy relację, jak się sprawuje ;)



Połamania! 









A.

piątek, 23 maja 2014

Postanowienie noworoczne - SPEŁNIONE!

Środa, godzina 4 wyjazd. Prognozy mówiły, że ma być 30 stopni. I już przed godziną siódmą paradowałam w stroju kąpielowym - bo czemu nie połączyć przyjemnego z przyjemnym ;D Rano cisza. 4 wędki - początkowo 3 na grunt i jedna z żywczykiem. Na gruncie albo sama kukurydza albo z białym albo sam biały. Zaczęło się coś ruszać dopiero koło 8-9. Najpierw węgorz... Kiedy wyciągałam pierwszego węgorza ostatnim razem, cieszyłam się, bo pierwszy i w ogóle..ale wtedy się wkurzyłam, bo jak tylko zobaczyłam, co siedzi, już wiedziałam, że po przyponie.. Wziął na białego. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że hak połknął chyba przy samej dupie..No nic.. trzeba założyć większy haczyk i działać dalej ;-) Chwilę później kolejne branie. Znów coś srebrzystego pod powierzchnią.. Tylko nie węgorz! Na szczęście.. jak dla mnie leszcz, tylko jakiś dziwny - wrzucę zdjęcie i będę liczyła na waszą znajomość i pomoc w rozszyfrowaniu, cóż takiego tym razem siadło na haku ;-) ALE DO RZECZY! Jakiś czas później na grunt kolejne branie. Znów węgorz.. W tym samym czasie, kiedy holowałam sznurówkę, M. krzyczy, że spławika żywcowego nie ma! Rzuciłam wędkę (bo przecież szczupły ważniejszy od węgorza!) i pobiegłam. Faktycznie! Nie ma. Hamulec popuszczony, więc mówię M, żeby poczekał, niech się trochę pobawi z karasiem (o ile w ogóle tam jest). No i czekaliśmy chwilę i nagle szczupły wyskoczył z wody i potem cisza. Spławik stał w miejscu, ani nie drgnął. No trudno, przynajmniej wiemy, że szczupaki się kręcą ;-) Wyciągnęłam węgorza, wrócił do wody i mówię do M., żeby ściągnął żywca. Ale on znów krzyczy: JEST! ANKA JEST COŚ! Udało się! Siedział ładny szczupak! Kazałam M go zmęczyć, ale za bardzo nie walczył. Poczekałam aż będzie w bezpiecznej odległości i podebrałam. Byłam gotowa nawet wleźć do wody, bo nie darowałabym sobie, gdyby się spiął, jak ten ostatni jesiotr przy podbieraku haha Przez jakieś 10 minut szczupak siedział na haku nieruchomo, nie było nawet najmniejszego podrygu! Dlatego tak się ucieszyliśmy, kiedy w końcu go wyciągnęliśmy! 48 CM SZCZĘŚCIA! Postanowienie noworoczne spełnione, pierwszy szczupły w życiu! Mały ale cieszył ;-) Później tylko przybijaliśmy sobie piątki ciesząc się i mówiąc: aaaaaaaaaaa, mamy szczupłegooo! Hahaha
Upał był niesamowity, wylaliśmy na siebie dwie butelki wody pod parasolem i nic. Dalej gorąco. O godzinie 9 grzało jak w lipcu w południe. Aż się zdziwiliśmy, że cokolwiek brało przy takim skwarze. W pewnym momencie nawet usnęłam na siedząco, bo tak nas wymęczył ten upał. Ale mimo wszystko wracaliśmy uśmiechnięci i szczęśliwi ;-) W moim kalendarzu, na pierwszej stronie, do ryb złowionych dołączył szczupak ;D Wiem, że pewnie niektórzy śmieją się, jak można się tak cieszyć ze zwykłego szczupaka..no ale proszę Państwa..po 15 latach w końcu spełnić marzenie, to jest coś! ;-))





Leszcz czy nie leszcz? 





A.

wtorek, 20 maja 2014

Bo są rzeczy ważne i ważniejsze ;-)

Postanowione! W środę o 4 wyjazd ;-) Przełożyłam lekarza, M. fryzjera, tylko po to, żeby spędzić cały dzień na moczeniu kija ;-)

                       A.

sobota, 17 maja 2014

Od małego na całego ;-)

Z lewej: Wisła Łęg. Z prawej: Podgórki Tynieckie.

Robiąc ostatnio porządki, znalazłam zdjęcia z dzieciństwa - wędkarskie zdjęcia! ;-) Z racji tego, że pogoda nie dopisuje, pomoczyć kija wybierzemy się dopiero w środę (oby te prognozy się sprawdziły!!). Zdjęcie z lewej - niedzielna wyprawa na działkę do dziadków, a że Wisła za ogrodzeniem i Tata wożący wędki zawsze w bagażniku...to i grill skończył się na rybach...;-) A po prawej - w taki sposób często spędzaliśmy niedziele z sąsiadami ;-) I pamiętam, jaka radość była, kiedy ja coś wyciągałam, a Tata nie. Do dzisiaj nie zapomnę swojej pierwszej ryby - karpia. Ściągałam pustą wędkę, bo już się zbieraliśmy i podczas holu zaczepiłam karpia. Nawet Tata był zdziwiony, że taki duży i że go wyciągnęłam! ;-) A wędka ze zdjęć do tej pory jest moją ulubioną, przetrwała tyle lat i teraz sprawdza się jako spinningówka.
Oby środa wypaliła!






A.

środa, 7 maja 2014

JejejejejeJESIOTR.

Tak jak wspominałam ostatnio, w niedzielę wybraliśmy się połowić. Wiało przeokropnie, dlatego rozłożyliśmy namiot, w którym przesiedzieliśmy praktycznie cały czas. Zanęta Big Carp, najpierw halibut, później miód. Ta druga o wiele lepiej sprawdziła się poprzednim razem (sandacz i węgorz). Ale w niedzielę byliśmy bliscy połamania wędek na kolanach. Przez calutki dzień bombka non stop skakała, każde zacięcie kończyło się pustym hakiem. Sama drobnica wyżerała robaki i kuku. Zanim zdążyliśmy podnieść tyłki z namiotu już cisza.. Wypróbowaliśmy również metodę The method, ale nic z tego. W końcu (od godziny 5 do 12 cisza!) branie! M. zacina, ciągnie. Pierwsze wrażenie? Karp. Chociaż nie było go widać, a karpie zazwyczaj przy holu dają się ciągnąć tuż przy powierzchni. Pod koniec zaczął walczyć i okazało się, że to wcale nie karp, a piękny (około 50cm) jesiotr. Niestety złapany za ogon. Tuż przy brzegu, kiedy próbowałam go podebrać, machnął ogonem i poszedł razem z przyponem... Szanowny nie-mąż wydarł się na mnie, że to moja wina, że to przeze mnie, naopowiadał kolegom w pracy, że przeze mnie nie złapał jesiotra. Szkoda tylko, że nie opowiada, jak się zachowuje, kiedy urwie mu się przypon ;-D (Aniuu, kochanie Ty moje, chodź mi zawiąż, skarbeńku, no chodź ;P). Niestety trzeba było wracać na rodzinnego grilla, więc wróciłam z pustymi rękami i obrażonym narzeczonym ;P
A teraz próbuję znaleźć skuteczny sposób namówienia go na niedzielną wyprawę na ryby. Bo coś mi marudzi, że za dużo i za często i że na następne dopiero za miesiąc..;D


Łowi ktoś z Was tą metodą? Sprawdza się? 
Zestaw do metody THE METHOD



A.

sobota, 3 maja 2014

Jestem leszczem.

Drugi maja. Pobudka przed 4. Wyjazd 4.30. Na miejscu przed 5. Rozkładamy sprzęt - w sumie zostawiłam to chłopakom, bo sama pobiegłam spinningować. Obrotówki, gumy, niegumy...efekt? Półgodzinne męczenie z zaczepem, a M złowił całkiem spory konar ;-) Ale zacznijmy od początku. Jak wspomniałam, porwałam spinning i poszłam w "rybne tango". Gruntówkę zostawiłam Przemkowi. Wyobraźcie sobie, jak skoczyło mi ciśnienie, kiedy byłam kilka metrów dalej, a on ciągnął rybę. Leszcza. No ale dobra, przecież też w końcu coś złowię. Nie było już tak kolorowo, kiedy na moją wędkę wyciągnął...SANDACZA. Wtedy ciśnienie podskoczyło nie tylko mi, ale też narzeczonemu. Jakim prawem on, a nie my?!?! Sandacz wziął na białego i kukurydzę. Jak zadzwoniłam do taty, żeby się pochwalić, sam był zdziwiony, na co wziął. Obie wzięły przed godziną 9. Później zaczęło tak wiać, że nie wiedzieliśmy, gdzie się schować. Ale i ja miałam tego dnia szczęście. Tylko biedny Mateusz smutny, bo nic nie wyciągnął. Przeżyłam wczoraj swój pierwszy raz, bo złowiłam WĘGORZA. Byłam dumna, mimo, że to chyba najbardziej obślizgła ryba świata. Uwieczniony na zdjęciu, dopisany do listy złowionych gatunków ryb w kalendarzu. Teraz pozostało mi tylko odfajkowywać kolejne ;-) Dalej czekam na szczupaka i tego nie odpuszczę. Może być mały, ale być musi! ;-)
Z racji tego, że mamy jeszcze niedzielę wolną, namówiłam Mateusza, żeby był jutro gotowy o 4.30 ;DD Kolejna wyprawa przed nami. Zaopatrzeni, zwarci i gotowi ruszamy jutro rano na podbój.
A w związku z tym, że M wczoraj nic nie złowił, poświęciłam się i mianowałam się jego własnym leszczem ;-)




Nie przeżyję tego sandacza..;D



A.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Sbirulino-pierdolino.

Czymże jest pierdolino? Otóż pierdolino w naszej rodzinie to właśnie sbirulino. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, trochę humoru nie zaszkodzi. Z pindolinem (bo tak też Ojczulek nazywa swoją nową zabawkę) miałam do czynienia dopiero dwa razy. I oba były skuteczne. Nie wiem, czy wspominałam wcześniej, jesteśmy z Krakowa, więc wędkujemy w okolicach. Dziś padło na Przylasek, zbiornik nr 9. Dwa kije na grunt, początkowo standard - biały, kukurydza, kukurydza miodowa. Od godziny 10 do 14, tylko jedno puknięcie i to dość słabe. Zbierało się na deszcz, a jak wiadomo, przed deszczem "biero" ;D Przerobiliśmy grunt na pindolino, wyjęłam magiczne szczypce z torby (co się dziwić, że nic nie brało, jak szczypce tyle godzin schowane w torbie), nie minęło 10 minut a na haku piękny tęczak (34cm). Do godziny 16 drugi kij nawet nie drgnął. Cała nadzieja w pierdolino! ;-) Siedział jeszcze jeden pstrąg, ale spiął się niedaleko brzegu.O 16 uciekaliśmy przed burzą, która w końcu nie przyszła. Mimo tego dzień uważam za udany. Oczywiście Tata nie byłby sobą, gdyby nie poprawiał Mateusza ;D
To tak tytułem wstępu, przejdę może do konkretów ;)

Jako, że o tejże metodzie dowiedziałam się niedawno, nie do końca wiem, co z czym się je, dlatego pozwoliłam sobie wrzucić to, co brzmi mądrzej od moich słów, które pewnie brzmiałyby: "Pierdolino, to takie coś jak spławik, ale nie do końca, bo trochę inaczej działa" ;-D
Sbirulino – sbirolino – spirolino, przypomina kształtem spławik, ale ma zupełnie inne zadanie. Mianowicie służy do podawania przynęt naturalnych lub sztucznych, którymi wędkarz może jiggować na odległość, metoda ma umożliwić podanie przynęty, którą normalnie nie da się rzucić.
Sbirulino – sbirolino – spirolino jest bardzo uniwersalne można na nie łapać jak na spławik, jak z gruntu, jak w spinningu.
Co ja mogę powiedzieć o tej metodzie? Wiemy, jak jest z metodą spławikową - fajnie, ale z odległością nie poszalejemy. Dzięki pindolino (Dla mnie to już zawsze będzie pindolino...Dzięki Tato!) rzucamy dalej przynętami, które daleko nie latają. Osobiście uważam, że to lepsza opcja niż spławik, bo lubię rzucić daleko, a sbirulino idealnie się do tego nadaje. Na obecną chwilę, to wszystko. Wraz z kolejnymi testami tej metody będę mogła powiedzieć więcej na ten temat.


Z rzeczy przyjemniejszych: Ojczulek pokazał mi jak wiązać włos (facet i uczy babę wiązać włosy - a jednak! ;D) Ciągle uczę się czegoś nowego, ciągle czytam, szukam i testuję.
Z rzeczy przyjemniejszych vol.2: Spinningowa majówka nas czeka!
Z rzeczy przyjemniejszych vol.3: Jutro idę dowiedzieć się co i jak z kartą i w maju (jak wszystko pójdzie zgodnie z planem) będę ją miała już w kieszeni ;-D
Z rzeczy mniej przyjemnych: Przy brzegu Przylasku 2 spore (około metra na oko) tołpygi, leżały co najmniej od poprzedniego wypadu + mały szczupły z odgryzionym ogonem na brzegu.


Jak już wspomniałam, za 5 dni spinningowa majówka, więc do następnego! ;-)
Połamania!




A.

piątek, 25 kwietnia 2014

Magiczne szczypce.

To był bodajże 28 marca (ręki, a tym bardziej głowy sobie uciąć nie dam). Wyjazd jak zawsze z samego rana, po drodze sklep (bo ja przecież bez żarcia długo nie pociągnę ;-)) i rozkładanie sprzętu. Rytuał ten sam. Najpierw podbierak! I moje magiczne szczypce wędkarskie -  zawsze, ale to zawsze przypięte do bluzy albo spodni - ale o tym trochę później. Analogicznie do poprzedniego wpisu - pierwsze brania moje. I co? I kłótnia o te magiczne szczypce, bo miałam je JA, a że mój szanowny NIBY-MĄŻ też chciał mieć szczęście, ukradkiem próbował je zwinąć. Nie udało mu się. Ale kiedy w końcu ujrzałam jego minę (hahahah) zlitowałam się i przepięłam do sznurka przy jego bluzie. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (szczypców w tym wypadku) bombka w górę! Chyba każdy z nas ma coś, co przynosi szczęście w połowach. Bez wyciągniętych szczypców nawet nie zarzucam ;-)
Ze szczypcami wiąże się też inna historia. Trzy dni temu wybrałam się, tym razem z Tatą, na Przylasek. Dwie wędki na grunt. Pogoda idealna, a tu ani pół brania.
"Chodź, przerobimy jedną na pstrąga"
"Dobrze Tatoooo"

Nie minęło pół godziny, wędka spadła z podpórek, ale Tata na szczęście ma jeszcze dobry refleks. Gorzej z pamięcią ;-P Ciągnie pstrąga i krzyczy: "Weź mi daj szczypce, w torbie są".(W tym momencie trochę przekoloryzowałam, bo Tata nigdy nie mówi konkretnie, co mam mu dać - wyglądało to bardziej: No daj mi to, wiesz co, tam jest.)  Przekopałam torbę. Nawet dwie i  nic. Jako że Ojczulek trochę nerwowy: "Jak to nie ma?! Szukaj!". Ja wiem, że są magiczne, ale jak zniknęły, to chyba same się nie pojawią... Ryba na brzegu, Tata zdenerwowany, pochyla się nad pstrągiem, i coś mu, że tak nieładnie powiem, zwisa z klapki kieszeni. Nie muszę mówić, co to było. Otrzymał ode mnie w tamtym momencie miano Pana Hilarego w wersji wędkarskiej ;-D
A za dwa dni - Mama, Tata, Szanowny Niby - Mąż i ja wyruszamy na wspólne wędkowanie. Dobrze, że M. ma już swoją wędkę, bo nie będzie się bał teścia jak coś urwie ;D


A teraz trochę zdjęć z ostatniej (no, przedostatniej) wyprawy ;)



Bombki w górę w tym samym momencie ;D



A.

piątek, 14 marca 2014

Udało się!

Siódma trzydzieści wyjazd. Z racji ładnej pogody przez kilka ostatnich dni, padło hasło: w piątek ryby. Trzymaliśmy kciuki, żeby sobotnie pogorszenie pogody nie przyszło w piątek i nie pokrzyżowało nam planów. Ale...udało się! Wiało przeokropnie, ale rybom to nie przeszkadzało. Efekt? Karp. Sztuk ponad 20. Nadwyrężony nadgarstek. Bolące kolano - bo przecież nie zdążyłam dobrze usiąść i już trzeba było biec. I spieczone, przewiane mordki.
Pierwsze 3 sztuki moje. Wyobraźcie sobie minę M., kiedy widział, że to znów nie jego bombka podskakuje. Drugi chrzest wędki nieudany? No jak to tak? Zamień się miejscem. Myślę: no dobra, niech się cieszy, niech w końcu coś wyciągnie. Chwilę po tym się udało ;-) A później? Później nie było już spokoju. Dwa brania na raz. Facet obok na dwie ręce zacinał. Każdy po kolei coś ciąnął. Ryby były chyba jeszcze trochę oszołomione, bo jak je wypuszczaliśmy, to skakały na brzeg i nie wiedziały, w którą stronę płynąć, ale to chyba dobry początek. Sama drobnica, karpie koło kilograma, max kilo dwadzieścia. Pewnie brałyby na cokolwiek, co byśmy im wrzucili, ale tym razem tradycyjnie - biały i kukurydza. Następnym razem musimy odkryć jakąś magiczną przynętę na większe sztuki ;-)
Następny wypad w niedzielę, za dwa tygodnie - o ile pogoda dopisze.
A Pan, który zajmuje się łowiskiem, to mnie chyba polubił. Chce pani trochę ciasta? Niech pani przyjdzie, to sobie i mężow pani ukroi. Dobrze, że przyszedł, bo powiedziałam M., że zostajemy, dopóki nam się żarcie nie skończy ;-D I zostaliśmy dłużej ;-)










A.


sobota, 1 marca 2014

Sezon rozpoczęty!

Pobudka przed siódmą, herbata w termos, kondom wędkowy na ramię i w drogę! Czego się spodziewać po pierwszym dniu z kijem? W sumie to niczego. Ewentualnie ładnych widoków. No i może świętego spokoju. Rozłożyliśmy się, zamoczyliśmy kije i okazało się, że większy zbiornik jednak jest dostępny. Pamiętając o nocnych potworach przy pomoście, stwierdziliśmy, że się przenosimy. Zły pomysł to nie był.. a dobry wcale ;D Cisza, spokój, trochę wiatru, trochę słońca, trzepoczące skrzydłami łabędzie i tyle. Ktoś gdzieś tam kawał dalej wyciągnął dwa jesiotry. Chłopaczkom obok spięła się ryba przy samym brzegu. Nasze bombki od czasu do czasu podskakiwały przez przepływające po żyłce patyki (tłumaczyliśmy sobie, że to ryby się kręcą gdzieś na dole ;-)) Herbata w termosie się kończyła, żarcie też, a tu dalej nic! W pewnym momencie spojrzałam na swoją bombkę, a ona już nie wisiała spokojnie, tylko delikatnie stukała w wędkę. No to zryw na proste nogi. Ale myślę sobie jak coś tam jest, to przecież powinno porządnie wyrwać bombkę do góry. Czekam chwilę, bombka znów u góry! To tniemy. Ciągnę, a tu nic, żadnego oporu. Myślę no kurde, taka okazja, a ja źle zacięłam. Coraz mniej żyłki do ściągnięcia, a tu pod taflą wody migocze coś srebrnego. Jednak coś było! Pierwszy okaz (ok. 8 cm można nazwać okazem w takich okolicznościach! ;P) tego sezonu! Wyobraźcie sobie M widzącego, że coś mam. Przecież ten wyjazd był chrztem jego pierwszego kija i dlaczego to ja wyciągnęłam a nie On!?
Wyjazd uważamy za udany, ale następny będzie lepszy! ;-)




Dobre i to! ;-)






A.